czerwca 13, 2022

5150 Kraichgau | Dzień, w którym spóźniłam się na start! No prawie!

 

dziewczyna na mecie


    Ten dzień, w którym spóźniona z rowerem pod pachą szukam miejsca „zrzutu” w nadziei, że jednak wystartuje. Ten moment, w którym ważniejsze jest dotarcie do strefy zmian z rowerem, niż ucisk na pęcherz...

    Swoją drogą, chyba pierwszy raz, jak boga kocham, wchłonęłam mocz, bo pamiętam tylko, że bardzo mi się chciało, a później już nie. Istnieje prawdopodobieństwo, że wylądował w piance podczas ultra krótkiego rozpływania, ale ręki nie dam sobie odciąć. Tempo wydarzeń było zbyt szybkie.

ALE OD POCZĄTKU

    Pakiet startowy na Kraichgau 5150 wykupiłam 3 lata temu, później nastała pandemia i tym sposobem, okazja na start nadarzyła się dopiero w tym roku, a dokładnie 22.05.2022. Ponieważ weekend zazębił się z końcówką tygodniowej przerwy szkolnej dzieci, postanowiliśmy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Odwiedzić dziadka w Szwecji, w drodze powrotnej zaś, zamiast bezpośrednio do Luksemburga, udać się na niemieckie zawody. 

    Nieoczekiwanie, w przeddzień wyjazdu, Remiś zaczyna gorączkować, 39 stopni to już nie żarty. Pojawia się natychmiast pytanie, co z tym fantem robimy? No bo przecież żaden szanujący się rodzić nie będzie narażał chorego dziecka na dodatkowe atrakcje, nie wspominając już o rozsiewaniu zarazy. Decyzja zapada. Wracamy do Luksemburga, skąd następnego dnia, mam sama pojechać do Bad Schönborn, miejsca zawodów oddalonego o trzy godziny jazdy samochodem. Niby możliwe do ogarnięcia, ale jakoś tak nie czuję się na tyle silna psychicznie i fizycznie, żeby tego dokonać. Pod skórą czuję, że jeżeli nie pojedziemy tam od razu, to zawody raczej przepadną. Za sprawą Nurofenu, szczęśliwie Remiś zdrowieje. Po temperaturze ślad zaginął, a on wydaje się być w dobrej formie. Jeszcze niepewnie, obieramy na GPS kierunek Kraichgau.

    Hotel, który udało nam się zarezerwować, Kreuzberghof, jest oddalony od miejsca startu o 25 minut. Wszystko w bliższej odległości, zostało wykupione długo, długo przed datą zawodów, więc i tak cud, że udaje się coś znaleźć. 

    Miejscowość Bad Shönborn, w której mieści się biuro zawodów znajduje się po drodze do hotelu, więc zajeżdżamy po pakiet. Chwilę zajmuje mi dotarcie na miejsce, pewnie z mapką w ręku było by o wiele łatwiej, no ale cóż, koniec języka za przewodnika i po odebraniu pakietu, szybko rzucam okiem na strefę expo, by spiesznie ruszyć w stronę czekających na mnie bliskich. W między czasie umyka mi gdzieś informacja odnośnie tego, że strefa T1 jest w innym miejscu niż T2, na szczęście coś mnie podkusiło, żeby zapytać innych zawodników, odnośnie tego,  gdzie to jezioro, z którego mamy startować? Wszystko powoli nabiera sensu i przyprawia o kolejny dreszcz emocji. Miejsce startu jest gdzie indziej i strefa T1 również. 

    Nie mam sumienia ciągać dzieci i Rafała po strefie, wszyscy jesteśmy już bardzo zmęczeni, a zbliża się 17:00. Koniec końców, żałuję, bo okazało się, że przy mecie była fajna strefa kibica, a tuż obok ogromny plac zabaw, plus dwa food trucki, gdzie można było sobie zjeść naleśniki lub hamburgery, czy inne hot dogi. Więc nie nudziliby się czekając na mnie i mogliby nawet pokibicować. W zamian wybierają wycieczkę do muzeum techniki, gdzie spędzają czas, w którym ja walczę na trasie. Twierdzą, że bardzo im się tam podobało.

    Jedziemy zatem już tylko rzucić okiem na miejsce startu, żeby mieć choćby ogólny zarys tego, gdzie to jest, po czym udajemy się do hotelu. 

    Po zameldowaniu, wypakowuję z torby rzeczy i rozkładam rower, bijąc kolejne rekordy prędkości i podnosząc poziom technicznych umiejętności. Poźniej, idę na krótką zakładkę, a Rafał z dziećmi na plac zabaw. Zostaje nam już tylko kolacja w hotelowej restauracji i relaks w pokoju. Nogi w nogawki i szybki przegląd mediów. Nastroje przed Mistrzostwami Europy w moim rodzinnym mieście Olsztynie, zdecydowanie mi się udzielają. Bardzo chciałabym tam wystartować, niestety póki co maj w Polsce wypada z kalendarza moich startów. Sercem byłam przy wszystkich polskich reprezentantach, w tych strojach wyglądali zjawiskowo. Dodatkowo start mieliśmy w podobnym czasie, oni na olimpijce w Olsztynie, ja w regionie 1000 wzgórz zwanym Kraichgau.

    Emocjonalnie czuje się wyjątkowo spokojna, póki co nie udzielają mi się emocje związane z własnym startem. Czuję się tak, jakby mi wcale nie zależało i prawdę mówiąc przeraża mnie to uczucie. Zupełnie tego nie rozumiem. Nogi wydają się lżejsze niż zwykle, ale w chwili kiedy robię akcenty na zakładce, w różnych miejscach pojawia się punktowy ból. To pośladek, to gdzieś okolice kostki, gdzieś ciągnie dwugłowy. Dodatkowo zaczyna mi mrowieć okolica żuchwy i inne części twarzy. Tak, też czuję, że to trochę niepokojące. Odpalam net w poszukiwaniu odpowiedzi. Okazuje się, że podłoże może być różne i najczęściej neurologiczne, ale że również nie musi to od razu oznaczać jakiś strasznych chorób. Więc czeka mnie wizyta u lekarza i pewnie badania, o których z pewnością Was poinformuję. Chwilę się rozciągam i z myślą, że przecież dopiero co startowałam na połówce, więc jestem w formie, żeby zrobić dystans olimpijski, idę spać.

    W nocy budzi mnie ciężki oddech gorączkującego Remisia. Temperatura wróciła, Nurofen znowu pomaga. W między czasie Mija z łomotem spada z łóżka i trzeba ją zebrać z podłogi. Resztę nocy spędza pomiędzy mną a Rafałem. Delikatnie mówiąc, nie jest to wypoczynek mistrzów, ale mogliśmy przynajmniej sobie dłużej pospać.

    Z chwilą gdy otworzyłam oczy, a było to o 8:20, zaczynam pakować rzeczy do worków startowych i naklejać naklejki. Tej na sztyce nie naklejam bo nie mam pewności, czy nie trzeba będzie jeszcze zdjąć siodełka pakując rower do auta przed zawodami. Tej kwestii rownież wcześniej nie testowaliśmy, brawo my, albo ja. Szczęśliwie, po zdjęciu kół na pace mieści się cała rama. Yeah! Uff! Jeszcze tylko śniadanie, niestety tylko bułki z dżemem, kawa i gotowi do drogi. My tak, droga, jak się szybko okazuje, nie!

    Spokojnie, niespiesznie, wyjeżdżamy na trasę, a tam czerwone światło i zawodnicy z 1/2 właśnie przejeżdżają odcinek trasy przy naszym hotelu. Pierwszy raz oblał mnie zimny pot, w prawdzie mamy jeszcze ponad godzinę zapasu do zdania roweru w strefie, ale nie wygląda to optymistycznie. Wybiegam z auta i kieruje się w stronę wolontariuszy obsługujących ten punkt, z pytaniem czy jest jakiś dojazd do strefy startu. Powiedzieli, że tak w między czasie światło zmienia się na zielone i Rafal zgarnia mnie do auta. Jedziemy. GPS pokazuje 20 minut, ale póki co każda ścieżka, którą wybiera jest zamknięta. Czas mija, nerwy windują, atmosfera w aucie gęstnieje. Wreszcie dojeżdżamy do zamkniętego ronda, postanawiam jeszcze raz zapytać kogoś z obsługi o to jak tam dojechać. Wreszcie ktoś tłumaczy dokładnie gdzie skręcić i którą drogę wybrać. Skupienie level pro, żeby zapamiętać wszystkie szczegóły. GPS pokazuje, że na miejscu będziemy 13:07. W tym momencie z planowanego godzinnego zapasu zostaje nam 8 minut. Rower do strefy można wstawić do 13:15. Nie jest dobrze, ale zachowuję chłodny umysł i ustalamy, że jak tylko znajdziemy się na miejscu, gdzie potencjalnie jest strefa, nie wiedziałam gdzie dokładnie, ponieważ nie była widoczna od strony ulicy, to stajemy na awaryjnych wypakowujemy się i lecę. Tak też się stało z tym, że była już 13:09, a mi coraz ciężej było opanować stres i emocje towarzyszące tej podróży. Przednie koło zakładam bez problemu, ale z tylnym zaczynam się motać, nie mogę trafić zapinką, ręce mi drżą i dosłownie czuję jak osuwa mi się grunt pod nogami. Rafał próbuje mnie studzić, ale ja już mam biało przed oczami. Szczęście, że nie wpakowałam się pod koła przejeżdżających aut, próbując przekroczyć jezdnię, objuczona workami z rowerem pod pachą. Bo głupie by to trochę było. Prawda??

    W amoku, pytam każdą napotkaną osobę, gdzie jest T1? Ludzie już w piankach, leniwie wskazują kierunek, ja w biegu. Wolę nie myśleć o tym, jak w tym momencie wyglądam, bo z chwilą kiedy docieram do bramki cała zasapana i zdaję sobie sprawę z tego, że nie mam tej cholernej naklejki na sztycy, nogi się pode mną ugięły. Przeszło mi przez myśl, że widocznie tak musi być. Z jakiego względu nie jest mi dane wystartować na tych zawodach, może to najlepsze co mnie dziś miało spotkać. Przepraszam za całe zamieszanie i wycofuję się ze strefy, kiedy Pani wolontariuszka zaczyna mnie uspokajać i wskazuje kierunek do namiotu za rogiem, gdzie zrobią mi naklejkę na sztyce. Niewiarygodne! Zostawiam wszystko i sprintem do namiotu. Muszę wyglądać na osobę wymagającą specjalnej troski, bo jeden z wolontariuszy już nie odstępuje mnie na krok. Od chwili wstawienia roweru, po pomoc w zapięciu pianki, odebranie chipu i odprowadzenie na linię startu, do którego pozostało 15 minut. Wchodzę jeszcze na chwilę do wody, żeby się z nią trochę oswoić. Z perspektywy wody wszystkie bojki wyglądają jakoś inaczej niż na rysunku z trasy. Co pewnie było tłumaczone na odprawie, ale mnie tam nie było. I żałuje, że nie zrobili jej online, bo to na prawdę było fajne rozwiązanie. 

    W rzeczywistości było dużo więcej bojek nawigacyjnych, plus dorzucone na krańcach boje czarne, których w ogóle nie było na grafikach trasy. W pewnym momencie miałam wrażenie, że chyba płynę dystans połówkowy. W ogóle wiele razy na trasie miałam wrażenie, że robię połówkę zamiast olimpijki. Na szczęście tylko wrażenie, bo koniec końców dystans się zgadzał :D

PŁYWANIE

    Po tych wszystkich wcześniejszych perypetiach, założenie, że podejmę próbę mocnego pływania odchodzi do lamusa. Podchodzę do tematu zachowawczo, znów oddalając się nieco od płynącej grupy, żeby sprawdzić oddech, złapać rytm i się nie co wyciszyć. Oddech, niestety, pozostaje płytki, kończył się w połowie klatki i co próbuję mocniej ręką pociągnąć to zaczyna przytykać. Postanawiam zatem płynąć najdelikatniej jak się da z oddechem na trzy. Kiedy tylko przechylam się do oddechu na lewą stronę, okularki wypełniają się wodą. No masz Ci los! Wypuszczam wodę, dociskam gogle do oczodołu i dalej już płynę spokojnie, ale z oddechem na dwa. 

    Nie lubię wodnej rywalizacji z innymi, taka moja słabość, choć wiem, że formuła z draftem, którą stosuje się podczas Mistrzostw na dystansie olimpijskim lub krótszym, wymaga startu wspólnego z wody. A będzie mi dane sprawdzić się w tej formule jeszcze dwa razy w tym sezonie. Raz w Echternach w Luksemburgu podczas naszego klubowego triathlonu i raz w Białymstoku podczas Mistrzostw Polski. O ile wszystko pójdzie zgodnie z planem.

    Ostatnia prosta, właściwie 100, a może już 50 metrów do wyjścia, a płynę ramię w ramię z gościem, który cały czas na mnie napiera. Próbuje odbijać w bok, ale ciągle czuję jego bliskość, wreszcie on sam poirytowany przechodzi do żabki i coś tam do mnie gada po niemiecku. Postanawiam odbić w druga stronę, tracę czas, ale mam szansę spokojnie dopłynąć do brzegu. On wychodzi tuż przede mną. Czuję nierozgrzane wcześniej ręce dość mocno. 1500 metrów pokonuję w czasie z zegarka 30 minut czyli 2'/100m. Raczej słabo niż dobrze, stać mnie na więcej. Fakt, że nad nawigacją również warto popracować, bo można było urwać parę metrów z trasy. Ostatecznie po pływaniu jestem czwarta w kategorii wiekowej i 25 ze wszystkich kobiet.

T1

    300 metrów strefy w systemie workowym pokonuję w 3'28s - zegarek oraz 2'58 według pomiaru organizatora. Ja się w tym belkach pomiarowych na maska nie odnajduję, zawsze wychodzą różnice. Nie spieszę się, oddech wciąż płytki. Mam trudność ze znalezieniem roweru i wcale nie dlatego, że szukam go gdzie indziej niż trzeba. Tylko, o masz Ci los, było mnóstwo takich samych rowerów na jednej belce, różowy bidon uratował sprawę. Canyon jest wyjątkowo popularny w Niemczech, abstrahując od stosunku jakości do ceny, która wyróżnia ten sprzęt, jego fabryka mieści się w Koblencji to mogłoby tłumaczyć ich mnogość na rynku niemieckim.

Podjazd pod górę, wyścig kolarski.
Fot. Sportograf.com


ROWER

    Pierwsze kilometry na rowerze czuję zimny, opływający wiatr, trasa wydaje się znajoma bo właśnie przejeżdżamy obok miejsca, w którym dwie godziny wcześniej próbowaliśmy wyjechać z hotelu.  Całą uwagę skupiam na trasie. Wiem, że będą górki, nie mam natomiast pojęcia jak długie i strome będą to podjazdy. Od samego początku nie oszczędzam nóg tylko staram się cisnąć i nadrabiać tam gdzie się da. Ku mojemu zdziwieniu nogi niosą jak nigdy wcześniej. Nie przytoczę Wam ile Watów bo coś mi się rozkalibrowało w elektronice, ale wiem, że na dzisiejsze warunki, wszystko powyżej 30km/h jest dobrze. Sprawdzałam wyniki liderek oraz prosek na połówce i byłam zaskoczona jak wolno jadą. Spodziewałam się, że pojadę jakieś 3-5 km/h wolniej niż zwykle, czyli 26-28km/h. Laura Philip najlepsza dziewczyna w PRO zrobiła dystans 1/2 IM z prędkością 35,6km/h, gdzie zwykle jeździ koło 40 km/h. Najlepsza AG zrobiła tam 33,9km/h. Oczywiście piszę tu o dystansie połówkowym bo tylko ich wyścig mogłam śledzić zanim jeszcze rozpoczął się mój. Nie mam złudzeń, że trzeba to rozegrać mądrze. W między czasie wychodzi słońce i jazda staje się na prawdę przyjemna. Górki łykałam jak nigdy. Na szczęście, w większości były to krótkie strome podjazdy, lub dłuższe, ale za to o niewielkim nachyleniu. Bardzo zbliżony teren do tego, gdzie czasem zdarza mi się pojeździć w Luksemburgu. Na zjazdach się nie oszczędzałam i wyciskałam z nich maksa. Było sporo ostrych zakrętów na, których trzeba było zachować zimny umysł. Dało mi to dużo radości, choć na podziwianie widoków już czasu nie starczyło. Nie starczyło go również na jedzenie batonów. Biorąc pod uwagę ilość technicznych elementów trasy, postanowiłam jeść tylko żele i po raz pierwszy w życiu korzystam z punktu odżywczego. Pierwsze dwa mi wypadły, dopiero 3 żel udało się przejąć. Bogatsza o kolejne doświadczenie, odhaczam kilometry do końca tego etapu.

    Ostatecznie rower, dystans 41,5km robię z prędkością 30,2km/h w czasie 1:22:28 (zegarek) 464m przewyższenia (u niektórych tego przewyższenia wychodziło blisko 600m, więc rozbieżność między pomiarami znaczna, ale nie pytajcie z czego to wynika)  tracąc do pierwszej zawodniczki open jedynie 17 sekund, a do najlepszego roweru wśród kobiet 18 sekund. Z pomiaru organizatora rower kończę z czasem 1:23:03 (myślę, że wynika to z tego, że nieco później za belką uruchomiłam zegarek i licznik). Po rowerze 2 w kategorii i 5 wśród wszystkich kobiet. Straty odrobione. 

Zawody triathlonowe, podjazd pod górę.
Walka ;) Fot. Sportograf.com
T2

3'40s zegarek (400m) i 3'23s z belki, nic ekscytującego się tu nie wydarzyło, no może poza tym, że rower odbierali wolontariusze, co było dla mnie nowym doświadczeniem. W namiocie, skarpety, buty i żele. Pasek z numerem już mieliśmy na rowerze. Kask i śmieci do worka. No to w drogę.

Bieg do mety! Uczucie ulgi, szczęścia, radości z dobrze wykonanej, a jednocześnie nikomu niepotrzebnej roboty! Fot. Sportograf.com
Bieg do mety! Uczucie ulgi, szczęścia, radości z dobrze wykonanej, a jednocześnie nikomu niepotrzebnej roboty! Fot. Sportograf.com

BIEGANIE

    Wyszło na to, że lubię w te górki. Myślę, że przełożenie na wynik może mieć ukształtowanie terenu podobne do tego, w którym trenuje na codzień. Nogi są przyzwyczajone do szybszych zbiegów i wcale, nie takich wolnych podbiegów. Zdecydowanie ciekawiej niż po płaskich pętlach. Szybki początek trasy biegowej powoduje delikatne odczucie kolki, muszę zwolnić i znaleźć rytm, który pozwala mi balansować na granicy kolkowego bólu. Dodatkowo nie czuję lewej stopy, zdrętwiała mi po rowerze i pełne czucie wraca dopiero po 5 km. Mimo wszystko, jak to się mówi, przekładając z angielskiego, mam tego dnia dobre nogi. Czuję się silna, pracowałam solidnie z przekonaniem, że o to właśnie tu chodzi. Nawet chwilę trzymam plecy dziewczyny, która mnie wyprzedziła 2 km przed metą, ale odpuszczam, czując, że silnik zaczyna się zacierać. Nie było upału więc piłam tylko na stacjach małe łyki wody, raz iso i po 7 km jem żel. To był dobry bieg w tempie nieco poniżej 5'/km i choć z belek wynika, że było to 4'45/km to po prostu musiały one być ustawione na krótszym odcinku, niż wskazuje mój zegarek i przeliczone na zakładane 10 km biegu. Bez względu na tę rozbieżność, choć absolutnie aspiruję do biegania po 4'45/km i szybciej, cieszę się z faktycznego tempa, bo to jest najszybszy bieg jak dotąd, w mojej skromnej triathlonowej karierze. Do mety frunę, przynajmniej tak czuję i chyba nawet udaje się to uchwycić, na zdjęciu. 

    Absolutne połączenie radości, ulgi i wdzięczności, że udało mi się w tych zawodach wystartować i je w zdrowiu ukończyć. A kiedy sprawdzam wyniki i okazuje się, że jestem druga w kategorii i 7 wśród wszystkich startujący kobiet, a było ich 77. Emocje puściły, co możecie śledzić w wyróżnionej relacji na Insta! 

finiszer, drugie miejsce
fot. Sportograf.com

    Na dekorację się nie załapałam, ponieważ musieliśmy pędzić do hotelu spakować resztę rzeczy i wrzucić rower z powrotem do torby, co zajęło mi 15 minut. I mimo, że zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy, żeby się załapać na zdjęcie z podium to nam nie wyszło. Natomiast mieliśmy okazję poznać Maję @maja.tri i jej rodzinę i to ona odebrała w moim imieniu statuetkę, a kiedy dojechaliśmy na miejsce jej mama zrobiła mi piękne, pamiątkowe zdjęcie na podium. Dziękuję!


podium
fot. Sportograf.com


PODSUMOWANIE

    Zawody, pomimo mojego totalnego nie ogara, świetnie zorganizowane w wyjątkowo urokliwym miejscu. Pogoda trochę na połówce nie dopisała, ale u nas już było całkiem ciepło, a przede wszystkim sucho.

    Wolontariuszom należy się absolutnie odrębny akapit mojego wpisu, bo byli niezastąpieni, ultra pomocni, empatyczni, od samego początku do końca. Niesamowite jak czynnik ludzki potrafi zbudować pozytywne doświadczenia odnośnie całych zawodów i odwrotnie. Ich podejście do mojej osoby to był level PRO. Przecież mogliby olać, pozwolić się miotać, szukać, dopytywać przypadkowych osób. Oni tam dla mnie byli i dzięki nim udało mi się wystartować i z uśmiechem na twarzy ukończyć bieg. Szacunek!

    Własną brawurą i podejściem typu, a jakoś to będzie, przegrałabym te zawody, zanim się jeszcze na dobre rozpoczęły. Na pewno zabrakło, na tym etapie solidnego przestudiowania mapek i przejścia się po strefach, po to, żeby się lepiej zorientować w terenie.

Ogromne podziękowania dla mojej trenerki -  Ani Tomicy! 


Koszty:

Pakiet Startowy: 99,36 Euro (kupione 3 lata temu)

Hotel: 169 Euro (2 dorosłych, dwoje dzieci ze śniadaniami)

Dojazd: auto

Plus straty moralne i kilka siwych włosów więcej, wyłącznie ze względu na własne zaniedbania.

Mam nadzieję, że miło spędziłaś lub spędziłeś czas czytając o moich przygodach podczas zawodów 5150 w Kraichgau. Mam również nadzieję, że wyciągniesz lekcje z moich błędów. Będzie mi super miło, jeżeli dasz mi znać w komentarzu na Instagramie @projekt_tri jeżeli dowiedziałeś, dowiedziałaś się czegoś nowego z tego wpisu, czy zachęciłam Cię do udziału w tych zawodach? A może masz dodatkowe pytania, zapraszam Cię do kontaktu! 


Ściskam

Aga

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wasze komentarze są dla mnie cennym źródłem informacji do tego, aby blog mógł się rozwijać. Będą też stanowiły inspirację do kolejnych wpisów. Dziękuję!
Aga

Copyright © Aga projektTRI , Blogger