lipca 12, 2022

Echternach Luksemburg | Olimpijka z piekła rodem

W prawdzie nikt nie obiecywał, że będzie łatwo, ale że będzie aż tak ciężko, to się zupełnie nie spodziewałam. 

Szosa, triathlon olimpijski.
Fot. Ant Deister/ Wyjście na trasę kolarską

Kolejna lekcja pokory, do koszyka triatlonowych doświadczeń, która spotyka mnie zawsze, kiedy poczuję się zbyt pewnie. A pewność tę zawdzięczam ostatnim zawodom 5150 w Kraichgau, gdzie przewyższeń uzbierało się 480m, a mimo tego pobiegłam życiówkę na tym dystansie, utrzymując tempo  4'59/km. Uwierzyłam, że tak już zostanie. Jakże ja nie doceniłam topografii terenu i tego, że przewyższenie przewyższeniu nie równe. Co innego jechać szybki i krótki podjazd, który w zasadzie do połowy bierze się z rozpędu, a co innego podjeżdżać non stop do połowy, liczącej 13 km, pętli. A w Echternach tak właśnie było, w dodatku trzy razy dając łącznie powyżej 720m przewyższenia z Garmina i 646m z Suunto. Tym razem dane z Garmina wydają się być bliższe prawdzie.

ECHTERNACH TRIATHLON LUXEMBOURG

Impreza bardzo lokalna o charakterze Mistrzowskim. Oprócz dystansu olimpijskiego, rozegrany został sprint, a także zawody młodzików i dzieci. Od najmłodszych zaczynając, impreza trwała od godziny 8:00 do 20:00, gdzie na końcu, czyli o 16:48 startowałam ja i pozostałe 9 dziewcząt. W tym cztery dziewczyny z mojego klubu TRILUX, w którym jestem zrzeszona od kiedy mieszkamy w Luksemburgu. Spodziewałam się przetrzepania piórek, bo koleżanki z długą sportową przeszłością, młodsze i lepiej wyjeżdżone w terenie. Mimo wszystko czułam ekscytację, że wreszcie się z nimi zmierzę. Jeszcze trzy lata temu nie było mowy, żebym stanęła na starcie tego wyścigu. To musiało się wreszcie wydarzyć.

Open water swim!
Fot. Ant Deister/start

PŁYWANIE

Plan: Trzymać nogi mocniejszych zawodniczek. 

Życie: Nawet nie wiem kiedy mi te nogi odpłyneły, a wraz z nimi wszystkie bąbelki, które miały mnie nieść odważnie do przodu.

To był mój drugi w życiu start z wody, z racji temperatury pianki zostały zakazane. Chwila zawahania po gwizdku, uruchomienie zegarka plus orientacja w terenie, kosztują mnie utratę nóg lepszych zawodniczek. Do połowy pierwszej boi płynę pomiędzy dwiema dziewczynami w zasadzie ramie w ramię, po czym jedna odpada, a z drugą płynę w kontakcie, aż do wyjścia na drugą pętle. Niby tylko we dwie, a jednak czuję fizyczny kontakt, który z jednej strony mnie nieco onieśmiela, z drugiej powoduje, że nie chcę odpuścić. Rywalizacja w wodzie jest dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. Dopływamy do strefy wyjścia australijskiego (tak określane jest pływanie z wyjściem na brzeg i ponownym wejściem do wody w celu kontynuowania wyścigu), po czym ona wskakuje do wody na główkę, a ja na bombę, w efekcie po drugiej pętli etapu pływackiego, dzieli nas kilkanaście sekund. Biegnę do strefy, wiem, że tu nie ma kalkulacji, oddech odzyskam na rowerze. Ku mojemu zaskoczeniu dziewczyna wciąż tam jest i grzebie się ze skarpetami. Zaliczam szybką strefę, kask, oksy i wybiegam na etap kolarski. 

Czas z wody 30 minut, ze stratą do pierwszej zawodniczki tego etapu 6 minut. 

ROWER

Plan: Trzymać koła liderek i nie dać się z tego koła zrzucić. 

Życie: Liderki odpłyneły, wiec nie było żadnego koła do trzymania. W dodatku pierwszy podjazd jakieś 6 km w górę szybko zweryfikował moc pod nogą i już na drugim okrążeniu straciłam 3 pozycje. 

Wiem, że płasko nie będzie i jak Luksemburskie górki potrafią wejść w nogi i tyłek. Gdzieś tam nawet obija mi się o uszy, że zaraz na początku pętla zaczyna się  podjazdem, ale w najśmielszych snach nie przypuszczam, że połowa pętli, to będzie właśnie ten szalony podjazd. Nachylenie waha się od 5% do 15%. Na ściankach brakuje mi jednego przełożenia, żeby zluzować kadencję, w efekcie odbija się to na łydkach i pupie. W łydki z wysiłku łapie skurcz, a tyłek pali żywym ogniem ilekroć staję w pedały. W połowie pierwszego podjazdu objeżdża mnie Veronique, dziewczyna, którą zostawiłam w strefie. Pokonanie jednego podjazdu zajmuje mi nieco powyżej 16 minut, a do przejechania jeszcze trzy pętle. Mam wątpliwości czy kontynuować, czy może odpuścić. Za dwa tygodnie odbywają się Mistrzostwa Polski w Poznaniu, gdzie trasa jest płaska niczym stół, a ja tu piłuje nogi na morderczych podjazdach. Jadę, bo stanąć pod takim podjazdem grozi spacerem na szczyt, a to przecież wyścig jest. Myślę, sobie, podczas zjazdu będzie odrobię łatwiej i zdecydowanie szybciej. Trasa jednak okazuje się być bardzo wymagająca technicznie, wielokrotnie muszę hamować z 50 km/h do zera, żeby zmieścić się w zakręcie. Przejeżdżam przez wiele wiosek, na szczęście wszystkie, dosłownie wszystkie zakręty są obstawione strażą pożarną i wolontariuszami. Nie mam wątpliwości i nie muszę zgadywać, gdzie skręcić. Ilekroć mocno hamuję, towarzyszy zapach palonej gumy. Obawiam się o klocki hamulcowe, byle starczyło do końca. Czuję jak spina się obręcz barkowa i jak wiele wysiłku mnie to kosztuje. Na drugiej pętli tracę jeszcze dwie pozycje. Nie działa to na mnie szczególnie stymulująco, raczej osłabia moją chęć walki. Mimo wszystko postanawiam kontynuować. 

Rower, 37,5 km, kończę w czasie 1:36:20 podczas, gdy pierwsza dziewczyna open miała czas 1:19:46 i absolutnie zdeklasowała pozostałe zawodniczki (druga i trzecia dziewczyna na podium miały czas podobny 1:27:54  i 1:28:04).

BIEG

Plan: Podbudowana zawodami w Kraichgau, myśle sobie, przecież potrafię już docisnąć po 5’/km po rowerze, żadne górki nie są mi straszne.

Życie: Przeciorana, po trzech 6 km podjazdach gdzie ścianek 15% nie brakowało, zwyczajnie poczułam na sobie co to znaczy nie mieć nóg do biegania. 

Mimo wszystko biegnę, choć bardziej przypomina to stąpanie po rozżarzonych węglach. Łapie mnie kolka, która nie pomaga w rozkręceniu nóg. Z doświadczenia wiem, że powinna ustąpić maksymalnie do piątego kilometra. Biegnę od słupka do słupka, od drzewa do kolejnego, cieszę się, że ta część trasy jest w cieniu drzew. Do przebiegnięcia mamy 3 pętle, po 3,3 km każda. Nieszczególnie mam kogo wyprzedzić, przy 80 zawodnikach startujących w tych zawodach, wszyscy się mocno porozciągali. A wciąż kilkunastu walczyło na trasie kolarskiej. Na końcówce pierwszej pętli słyszę za plecami Aller, Aller Aga! Go, go, go! Poza tym, że te słowa mają zagrzać mnie w boju, to efekt jest wręcz odwrotny. Zdaję sobie sprawę, że zaraz wyprzedzi mnie któraś ze znanych mi dziewczyn. Tak też się staje. Najpierw wyprzedza mnie Martina, a chwilę po niej Florence. Z perspektywy kilkudziesięciu metrów, obserwuję jak Flo wyprzedza Martinę, gwarantując sobie trzecią pozycję open. Ja nie mam jak walczyć, kolka nie ustępuję, a nogi się kręcą po 5'43/km. Tempo Lizbońskiej połówki w trzydziestopniowym skwarze. Dziś również jest gorąco! Na każdej pętli kiedy przebiegam wzdłuż jeziora, jedyne o czym marzę to się tam zanurzyć. Dbam o nawodnienie i polewanie się wodą, ale już jedynie po to, żeby ulżyć sobie w tej samotnej walce, gdzie jedyną rywalką jest głowa.

Bieg kończę w 50:43' wyszło mi niecało 9 km (Garmin mówi, że było 9,5 km) 40:43' pobiegła pierwsza dziewczyna open. 

Wyścig wygrała holenderka OVERBEEK Haitske K45, dziewczyna, która w K40 dwa razy startowała na Kona. Przywiozła srebro z Lanzarotę, które znajduje się na liście najtrudniejszych zawodów na Świecie, a podczas IM Emilia Romagna złamała 10 godzin.

Także, pomimo delikatnego rozczarowania wynikiem jestem na maksa wdzięczna za to doświadczenie i możliwość wystartowania z tak dobrymi zawodniczkami.

No i bądź co bądź, tak na pocieszenie jestem pierwsza, bo jedyna, w K40 ;)

WNIOSKI:

Ciało, choć wytrenowane, trafiło na zupełnie nowe bodźce. Niewielkie objeżdżenie w terenie, spowodowało ogromny stres, szczególnie związany ze zjazdami. No kto by pomyślał :P Podjazdy również nie należały do najmilszych, mimo wszystko uważam, że to prawdziwa gradka dla ludzi, którzy kochają długie podjazdy i techniczne zjazdy. W myślach dziękowałam Ani @tomicacoaching za jednostki z podniesionym kołem na trenażerze, bo myślę, że to one w gruncie rzeczy, pozwoliły mi tą trasę przetrwać i ukończyć.

PODSUMOWUJĄC

Formuła zawodów klasyczna, żadnych medali dla finiszerów, tudziesz innych ozdobników. Pierwsze trzy miejsca kwiaty i statuetki, plus nagrody pieniężne od 1-5 miejsca.

Trasa urokliwa pod względem widoczków i jednocześnie bardzo wymagająca. Myślę, że zaplanuje ten start na przyszły rok, bo mam niedosyt. Pomimo lokalnego charakteru, zawody warte polecenia. Czułam się jakbym startowała z zawodniczkami PRO, bo i cała formuła jakby wyjęta z ITU. A w Luksemburgu świetnych zawodniczek nie brakuje!

GALERIA

Start z wody, olimpijka.
Fot. Ant Deister/ Przyczajone niczym krokodyle.

Kolarka
Fot. Ant Deister


Ściskam!

Aga 

@projekt_tri 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wasze komentarze są dla mnie cennym źródłem informacji do tego, aby blog mógł się rozwijać. Będą też stanowiły inspirację do kolejnych wpisów. Dziękuję!
Aga

Copyright © Aga projektTRI , Blogger