lipca 06, 2020

NIE BĘDZIE PRALKI W WODZIE, ANI GLEBY W STREFIE ZMIAN...| RELACJA Z WIRTUALNYCH ZAWODÓW ENEA BYDGOSZCZ TRIATHLON

Do niczego się nie liczą, medali na finiszu nie rozdają, kibiców brak, adrenaliny brak, klimatu prawdziwych zawodów potrójnie brak. Nie będzie pralki w wodzie, ani gleby w strefie zmian. Rower można zrobić na płaskim, albo wirtualnie na trenażerze, a bieganie w innym czasie byleby się zmieścić w przewidzianym w regulaminie zawodów limicie. Zazwyczaj dwa dni, sobota i niedziela. A co najważniejsze, nigdzie nie każą doliczać czasu ze strefy zmian, a wiemy, że niektórzy to conajmniej przerwę na kawę tam sobie urządzają.


Foto źródło własne


WIĘC JA SIĘ PYTAM PO CO?

Skłamałabym pisząc, że to moje pierwsze zawody wirtualne. W październiku ubiegłego roku zdecydowałam się na wirtualnego Ironmana, gdzie mieliśmy cały miesiąc, aby ukończyć wyścig. Łącząc wszystkie cząstkowe czasy z trzech dyscyplin, 3800m, 180km oraz 42,195km zajęło mi to 10h54m34s. Zamarzyłam o takim wynik w realu.

4-5.07.2020 jako ambasadorka zawodów, miałam stanąć po raz pierwszy na starcie Enea Bydgoszcz Triathlon, walcząc na dystanse 1/4. Zawody, przez wzgląd na bezpieczeństwo zawodników, a liczą sobie co roku ponad 4000 uczestników, zostały przesunięte na 10-11.07.2021 Mimo smutnej dla wielu informacji, organizatorzy postanowili rozruszać fanów swojej imprezy, organizując wirtualne wydarzenie. Zupełnie na luzie, bez spiny, dla zabawy. Promując jednocześnie nową datę hashtagiem #mamcel2021 

Osobiście przypadła mi ta opcja do gustu. Wszyscy stanęliśmy w obliczu trudności związanych z pandemią i czuję się w obowiązku wspierać marki, organizacje i inicjatywy, które są mi bliskie i wspierają mnie w triathlonowej drodze. Poza tym, to też dobry moment na przetarcie nóżki.

Czwartkowa noc nie napawała optymizmem na nadchodzący weekend. Mia budziła się z częstotliwości co do godziny, a Remisia obudził ból zęba, i zanim przeciwbólowy zaczął działać, to ja już miałam ze spaniem pozamiatane. W piątek o poranku chodziłam niczym zombi, próbując zebrać się w sobie i zaplanować logistykę wirtualnych zawodów. Sobota pływanie, niedziela rower w zakładce z bieganiem. Tak jak na zawodach, mocno i bez kompromisów.

W piątek wizyta Remka u dentysty, zakończona fiaskiem, niestety nie dał się znieczulić, więc ząb wraz z bólem pozostał. Otrzymaliśmy wizytówkę Pani doktor, która stosuje sedację wziewną, potocznie, gaz rozweselający. Problem w tym, że wizyta dopiero za tydzień, a dziecku polik puchnie w oczach.

Zamiast o poranku, na pierwszy etap wirtualnych zawodów, wybraliśmy się około 11:00 i efektywnie w wodzie znalazłam się o 11:50. Krótka rozgrzewka na brzegu i analiza, w którą stronę płynąć, tak, żeby było z prądem i szybko. Ostatnim razem z prądem popłynęłam dobre 1:45/100m i taki wynik wymarzyłam na dziś. Niestety warunki atmosferyczne niecny plan pokrzyżowały i zamiast gładkiego prądu czekała na mnie dość mocno wzburzona tafla jeziora z krzyżującymi się falami. A jedyny, wyraźnie widoczny prąd, spychał mnie do brzegu, co dokładnie widać na poniższym zdjęciu. 

Etap pływacki, jak widać delikatny problem z nawigacją, fakt, że brakowało porządnych bojek  orientacyjnych, które umożliwiłyby płynięcie w lini prostej plus wspomniany prąd boczny, który uparcie spychał mnie w stronę brzegu.


W dodatku cały czas zbierało się na deszcz. Niedobrze myślę sobie, ale nie ma co kombinować idziemy na żywioł, na zawodach się nie przebiera, tylko bierze co los zsyła. Wskakuje do wody, tzn delikatnie zsuwam się po śliskich kamieniach. Pierwszy raz jak schodziłam po stromym brzegu to wywinęłam niezłego orła obijając sobie pośladek, więc nauczona doświadczeniem, próbuję zejść z gracją nie robiąc sobie przy okazji krzywdy. Ślinię okularki, przepłukuję w zimnej wodzie, zakładam i daję nura. Zimna woda wdziera się w odkryte części ciała i we wszystkie nieszczelności pianki, zakładam nosek i sunę na wodną rozgrzewkę, którą załatwiam w 7 minut. Chwila zawieszenia na bojce, przepłukuję zaparowane gogle. W którą stronę nie sięgam wzrokiem, to żaden kierunek nie wydaje się szczególnie przychylny dzisiejszemu ściganiu z czasem. Postanawiam płynąć w kierunku czekających Rafała z dziećmi, przynajmniej jest z wiatrem, który momentami przerzuca bojkę przeze mnie. Kilka razy chaczę o sznurek, mimo wszystko nie wytrąca mnie to z rytmu i staram się płynąć mocno i równo. Nawiguje na jedną małą pomarańczową bojkę, którą co chwila tracę z pola widzenia. Pierwszy raz spoglądam na zegarek kiedy jest 199m na liczniku. Wydaje mi się, że już płynę całą wieczność, więc nie spieszę się z drugą kontrolą czasu. Co chwila prąd wyrzuca mnie w bok. Kolejny raz kiedy zerkam na na zegarek jest 400m, szybko rozglądam się dookoła, i kalkuluję, czy dobiję brakujące metry w drodze do brzegu, na którym czekają moi bliscy, czy płynąć dalej przed siebie. Postanawiam do brzegu, mam już nieco dość walki z falami, chcę już zakończyć pływanie. Droga w poprzek jeziora kosztuje mnie trochę ekstra wysiłku, co chwila dostaję w twarz falą kiedy próbuję wziąć oddech na lewą, dlatego ostatnie dziesiąt metrów płynę oddychając na dwa, jednocześnie mocno pracując rekami. Mamy to. Do brzegu dobijam z 500m na liczniku przepłyniętymi w czasie 9'05s ze średnią 1'49/100m. 
Jak na totalny brak treningu pływackiego od marca włącznie, nie jest źle, a wręcz zdumiewająco, jak na moje możliwości oraz umiejętności, dobrze. Nawet bardzo się nie zmęczyłam, za to zdobyłam kolejne doświadczenie, pływania w niezbyt sprzyjających warunkach. Kiedy tak mną miotało na jeziorze, to od razu przypomniały mi się opowieści z zeszłorocznego sprintu podczas Ironman Gdynia. Tam musiał być porostu hardcore. Więc to bujanie i fala w twarz na jeziorze to nic w porównaniu ze wzburzonym morzem.

Na brzegu czekają oni, moja grupa wsparcia, najwierniejsi kibice i motywacja do tego, żeby codziennie stawać się lepszym człowiekiem, nie tylko sportowcem. Resztę dnia spędzamy zwyczajnie, rodzinnie. 


Foto źródło własne

Kładąc się spać nie mam złudzeń, to będzie kolejna nieprzespana noc. Na szczęście przeciwbólowa pozwoliła Remisiowi przespać noc, ale już o poranku odezwał się rwący ból zęba. Szybka decyzja. Wieziemy do szpitala, na ostry dyżur. To znaczy wiezie Rafał, bo i tak by nam wszystkimi nie pozwoli tam przebywać. Ja czekam cierpliwie na rozwój wydarzeń. Nie mam pewności czy uda się ukończyć dwa pozostałe etapy wyścigu. Kolejna, trzecia już wizyta u dentysty, kończy się fiaskiem. Remiś boi się zastrzyku tak strasznie, że lekarz nie jest w stanie mu pomóc. Wracają z receptą na antybiotyk i rekomendacją udania się do lekarza, który stosuje gaz rozweselający. No to czekamy do przyszłego poniedziałku, najszybsza wizyta za tydzień.

Sytuacja opanowana i choć nie mam spokojnej głowy postanawiam podjąć próbę i zmierzyć się, z krótkim, ale morderczym w swej intensywności wyzwaniem. Nie martwię sie bardzo o rower, wiem natomiast, że 5 kilometrów boli najbardziej.
Nie utrudniałam sobie dodatkowo życia i chcąc jednocześnie podjąć 20 minutową próbę czasową  (poza konkursem) wybrałam stosunkowo płaską trasę na Zwifcie. Dodatkową stymulację i namiastkę kibiców zapewniła mi relacja na żywo. Pozwoliło mi to zebrać maksymalnie wszystko co było możliwe tego dnia i zrobić porządny, jak na mnie, rower. Tak na marginesie, na dworze była niezła zawierucha, drzewa w pół składało i przelotnie padał deszcz. Więc jazda na zewnątrz była wykluczona. Łącznie wpadło 22,58km w czasie 37'44s co dało mi pozytywnego kopa i garść motywacji. Jak ja bym chciała pocisnąć 36km/h  na dystansie 1/4 we wrześniu w Malborku - zeszłoroczną relację możesz przeczytać TU!

Foto źródło własne


Stosunkowo, jak na mnie, szybka strefa zmian, foteczka upamiętniająca zawody zrobiona przez Rafała, buziaki dla dzieci i w drogę. 

Foto źródło własne

Foto źródło własne

Jakież było moje zaskoczenie, kiedy zamiast lecieć po 4'30/km jak to zazwyczaj po rowerze, to ja ledwie 6'30/km wykręcam. Fakt, wiatr w oczy i pod górkę, ale znowu nie aż tak, żeby chociaż 5'30/km się nie dało. I tak, aż do 2 km. Później, momentami schodziłam poniżej 5'/km, ale za mało, żeby finalnie zrobić dobry czas. Dystans 5250m kończę po 28'07s. Mega rozczarowanie, bo to poziom zeszłoroczny, a nawet lepiej biegałam 10,5km na 1/4.

Wirtualne zawody Enea Bydgoszcz Triathlon 1/8 zamykam z czasem  1:15:01, nie wliczając w to oczywiście stref zmian, w których w normalnych warunkach prawdopodobnie spiłabym kawkę lub dwie. Lubię też sobie pogadać z ludźmi ;)

ODPOWIADAJĄC NA PYTANIE PO CO?

Po to, żeby nie stracić motywacji do dalszej pracy. Po to, żeby wydobyć z siebie więcej niż podczas regularnych treningów. Po to, żeby sprawdzić czy godziny treningów przynoszą efekty i cieszyć się najdrobniejszym sukcesem. Wreszcie po to, żeby trzymać się obranego kursu i nie stracić celu z pola widzenia. Po to również, żeby wzmacniać charakter i ćwiczyć głowę, uodparniać się na sprawy, na które nie mamy wpływu. Szukać zawsze optymalnych rozwiązań. Takim optimum w czasach Covid19 stały się zawody wirtualne. Za co dziękuję organizatorom.

Pasja, determinacja i systematyczność to składowe życia na własnych zasadach. Jeżeli potrafisz je wdrożyć w życie i się ich trzymać to jesteś nie do zatrzymania. Chcę wierzyć, że mam jeszcze wiele do zrobienia zarówno w życiu jak i sporcie.

Gratuluję wszystkim, którzy podjęli wysiłek i dołączyli do wirtualnych zmagań!   

Ciekawi mnie Wasz stosunek do wirtualnych zawodów? Jak zwykle zachęcam do dyskusji w poście na Facebooku Aga projekt_tri oraz instagramie @projekt_tri


Pozdrawiam i dziękuję, że jesteście :*

Aga
@projekt_tri




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wasze komentarze są dla mnie cennym źródłem informacji do tego, aby blog mógł się rozwijać. Będą też stanowiły inspirację do kolejnych wpisów. Dziękuję!
Aga

Copyright © Aga projektTRI , Blogger