września 15, 2021

Debiut na połówce Ironman | Castle Triathlon Malbork

Trzecie okrążenie biegu. Jedyna myśl, która uporczywie wypełnia mi, już nieco zmęczone szare komórki to to, że jest... doskonale!?

Kiedy nie dociera do Ciebie to, co się właśnie wydarzyło. fot. Jacek Deneka @ultralovers

    W Malborku zjawiliśmy się w sobotę, kilka minut przed 18:00. Wstawiłam rower do serwisu, żeby upewnić się, że wszystko gra i śmiga, w końcu 90 km na rowerze to nie przelewki. Po czym poszliśmy z Rafałem na mini kolację do Flisaka. Jest to tawerna nieopodal miejsca startu malborskiego triathlonu, gdzie nad Nogatem rozpościera się piękny widok na Zamek Krzyżacki. W powietrzu czuć już jesień, więc zajęliśmy stolik wewnątrz Restauracji. Zjadłam pierogi ze szpinakiem, Rafał bigos. Mało to zgodne z filozofią żywienia przedstartowego, ale nie zawsze da się przygotować sto procent zapisanych przez dietetyka posiłków, a w menu nie było nic więcej na podkręcenie węgli. No może poza ciastem, ale jakoś mnie nie przekonało. Nawiasem mówiąc, porcja pierogów była niewielka, a ja przezornie darowałam sobie smażoną cebulkę.

Zazwyczaj robię zdjęcie, żeby mieć pewność, że wszystko co najważniejsze jest na miejscu. fot. źródło własne.

    Odebrałam rower z serwisu i wróciliśmy do strefy, żeby wszystko sobie na jutrzejszy start poukładać. 

Start na dystansie jednej drugiej, czyli 1900 m pływania, 90 km jazdy rowerem oraz 21,95 km biegu miał miejsce w niedzielę 05.09.2021 o godzinie 9:00, trzy godziny po tym, kiedy wystartowali zawodnicy dystansu pełnego. 

    Układając rzeczy w strefie nie byłam pewna tego, co czeka mnie kolejnego dnia. Według prognozy zapowiadał się słoneczny, ale zimny dzień. Poranek około 7 stopni Celsjusza, woda miała nie przekroczyć 16 stopni.  Długo rozkminiałam, czy buty powinny zostać wpięte w pedały i jazda na boso, czy jednak skarpetki i bieg przez strefę w butach. Decyzję pomogło mi podjąć dedykowane miejsce w strefie. Było na początku, tym samym najdalej od miejsca, gdzie wybiegaliśmy z rowerem. Pomyślałam, że będzie mi wygodniej biec boso, a stopy zdąrzą się nieco rozgrzać. Przynajmniej taki był plan. Zagadałam więc chłopaka kilka rowerów wcześniej, czy nie miałby może gumek recepturek pożyczyć, bo ja jak zwykle zapomniałam, a poza tym, pożyczone to tak na szczęście, prawda? Kiedy już w koszu znalazły się buty biegowe, skarpetki, numer startowy oraz żele i batony, z gracją, której nie powstydziłby się słoń w sklepie z porcelaną, przystąpiłam do montażu butów, na wiszącym rowerze. Ostatecznie zdjęłam go z barierki,  włożyłam buty kolarskie na stopy i dopiero wpięłam się w pedały. Uwaga! Żadna osoba, ani sprzęt przy tym nie ucierpiał. 

    Kamizelkę, na wszelki wypadek wcisnęłam do kosza, tuż obok butów biegowych i żeli na trasę. W słońcu temperatura wskazywała około 15 st.C więc byłoby całkiem przyjemnie, jednak w cieniu nie było już tak miło. 

    W strefie zostawiłam wszystko, oprócz licznika. Uznałam, że podczas zimnego wieczoru, może się rozładować, a zapowiadało się jakieś 5 stopni C. Całą resztę opakowałam dostępnymi w pakiecie foliami i z względnie spokojną głową udałam się do hotelu.

    Hotel Stary, bo tam się zakwaterowaliśmy, zaskoczył nas, choć wcale nie powinien, ogromnymi przestrzeniami apartamentu. Z salonu lekko można byłoby zrobić trzy sypialnie. Sprawdziłam szybko, czy to na pewno pokój, który rezerwowałam, bo było w nim zimno i trochę na wyrost z tym szlacheckim charakterem, ale okazało się, że owszem. Zarezerwowałam apartament z myślą, że przyjedziemy z dziećmi, o czym zupełnie zapomniałam. To, że zimno to jeszcze trudno, najwyżej spałabym w ubraniu, ale dodatkowo materac był tak miękki, że totalnie się w nim zapadłam. Pozamiatane, myślę sobie, jutro wstanę połamana, o ile w ogóle zasnę w tym miejscu. Wskoczyłam w ciuchach pod kołdrę, przykryłam się dodatkowym kocem i zaczęłam słuchać odprawy online. W między czasie przegryzłam banana i wafle ryżowe z czekoladą. Później pogapiłam się chwilę na triathlon Superleague i o 23:00 zaczęłam przymierzać się do snu. W głowie mielił mi się etap wodny i nie wiedząc czemu słowa ostatnio usłyszanej piosenki Avy Max pod tytułem "Every time I cry I'll get a little bit stronger". Jakoś tak dodawały mi otuchy i pozwalały zachować rytm w tej zimnej wodzie, przynajmniej na etapie wizualizacji. Wiedziałam, że nie mogę dopuścić do sytuacji, która spotkała mnie w Bydgoszczy, o czy możecie przeczytać TU! Stresował mnie dodatkowo fakt, że od dwóch dni czekałam na okres, który się nie pojawiał. Zazwyczaj pierwszy dzień jest masakryczny i towarzyszy mu obezwładniający ból, więc obawa miała racjonalne podłoże.

TEN DZIEŃ

    Pobudka 6:30, choć pierwszy raz zerkam na zegarek punkt czwarta. Przebiega mi przez głowę myśl, że ludzie z pełnego właśnie szykują się do startu. Nawet słyszę, jakieś odgłosy, ale może to tylko w mojej głowie. Zamykam oczy jeszcze na chwile i zdecydowanie mniej rześka budzę się na dźwięk telefonu. Delikatnie wyciągam się w łóżku i ku mojemu zdziwieniu, ciało jest w formie i nic nie boli. Szybki prysznic, pudełko z ryżem i bananem pod pachę i schodzimy na śniadanie. Pani zdziwiona, że nic oprócz kawy nie chcę, Rafał zamawia na ciepło parówki. Nie jest to amerykański bufet, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, a sceneria niczym z "Lalki" B. Prusa, ale przynajmniej kawa jest dobra. Jak na złość ryż ledwie przechodzi mi przez gardło. Jest słabo, bo z jednej strony wiem, że muszę zjeść wysokowęglowodanowe i lekkie śniadanie, z drugiej strony, wszystko stoi mi w gardle. Zjadłam więc tylko tyle, ile byłam wstanie w siebie wmusić, do tego dwa łyki kawy. 7:30 spakowani już mamy się wynosić z pokoju, ale jeszcze korzystam z toalety, prawdopodobnie to jedyna szansa na taki luksus, później tojki, albo pianka. W tym właśnie momencie, dwie godziny przed startem ziszcza się najgorszy z możliwych, scenariusz. No F$%#!@K😩, cudownie, debiut na jednej drugiej, zimno w cholerę i jeszcze okres, właśnie teraz. Piszę do Ani, mojej trenerki, że właśnie dostałam okres, na co ona "O Paaani, będzie ogień" takiej odpowiedzi się nie spodziewałam, ale jakoś podniosła mnie ona na duchu. Chyba funkcjonowałam już, mimo, że triathlon się jeszcze nie zaczął, na innym poziomie świadomości. Tampon, dwa Apapy i lecimy. Żelazo nie klęka!

    Zimna woda zdrowia doda, tak mówią, a ja pomimo zimowego morsowania, nie polubiłam się z zimnem na tyle, żeby sprawiało mi radość zanurzenie się w zimnej rzece, z perspektywą spędzenia tam 40 minut. Zanim się dobrze ponaciągałam pianką, organizator już wołał, że mamy tylko 10 minut, żeby się zanurzyć w wodzie przed startem. Później uruchomione zostają belki pomiarowe i nie będzie takiej możliwości. No więc pędzę, żeby się dobrze rozpływać. Pierwsze zetknięcie z wodą, a tu jakby w jednej chwili milion igiełek wbiło mi się w twarz, dłonie i stopy. Tak zimno, to jeszcze tu nie było. A to już mój trzeci start w Malborku, z tym, że wcześniej na dystansie 1/4. 

    Rozsądek bierze górę i choć bez przyjemności, realizuje plan rozgrzewkowy. 5 cykli szybko, 10 wolno. Nie daję rady oddychać co trzy, ale jestem w stanie kontrolować oddech, co jest dobrym zwiastunem. W głowie mam tylko jedno, nie pchać się na przód, bo jeżeli coś się wydarzy (atak paniki, przytka mnie, czy cokolwiek innego), nie będzie co ze mnie zbierać. Tego dnia na starcie stanęło 300 osób, z czego tylko 31 kobiet. A jak wiadomo Panowie wody nie głaszczą i lecą mocno siłowo, o czym miałam okazję się przekonać już niebawem.

Nawet nie wiem kiedy tłum wepchnął mnie na linię startu. fot. źródło własne

PŁYWANIE

    Na starcie zupełnie przypadkiem staję w środku, wepchnięta trochę mimo woli. Powtarzam sobie, że mam czas na rozpływanie. Są dwa okrążenia, pierwsze na spokojnie, a w drugim, jak wszystko będzie ok, popłynę szybciej. Z ogromną dawką pokory podeszłam do tego etapu. Wszystko szło jak po sznurku. Spokojny początek. Praktycznie bez żabkowania, od razu kraul, ale niespieszny długi krok. Przez chwilę łapię bąble, ale one mi nie odpływają, tylko ja napływam na ich właściciela. No dobra myślę sobie nie ma co się spieszyć, ale kroku pływackiego spowolnić też nie mogę, a widzę, że jestem z każdej strony otoczona, nie mam jak się wymknąć z męskiej "ławicy" i niestety muszę płynąć żabką, żeby aktywnie szukać miejsca wyjścia w z tej grupy. Czasem jest luźniej, czasem ciaśniej. Nawrotki dość emocjonujące, bo ciasno, a wszyscy płyniemy razem, chłopaki młócą wodę. Czuję kuksańce na biodrze, plecach, to, że ktoś muska nogi to standard. Próbuję robić uniki, przesuwać się na bok, ale jeden gościu nie odpuszcza i boksuje się ze mną, wreszcie machnęłam trochę żwawiej nogami, żeby mu odpłynąć. W odwecie słyszę jakąś wiązankę za plecami, ale nie wiem czy to z mojego powodu, czy ktoś równie mocno jak ja, miał dość płynięcia w zamkniętej grupie, tylko nerwy mu puściły. Na drugim okrążeniu dopiero na ostatniej prostej zrobiło się na tyle luźno, że już mogłam swobodnie płynąć swoje. Przez cały etap staram się płynąć na rękach, nogi raczej luźno ciągnęłam za sobą, przyspieszyłam na koniec, żeby ruszyć krążenie. Strategia się opłaciła, nie miałam skurczy, a po wyjściu, dało się całkiem dobrze biec. W lewej stopie czułam mrowienie, które ustało dopiero na drugiej pętli biegu, ale nie było na tyle dokuczliwe, żeby zawracać sobie nim głowę. Wychodząc z wody zerknęłam na zegarek, który wskazywał 38,42" (oficjalnie na belce 39,11", tym samym z wody wychodzę jako 9 kobieta) 

    Poniżej czterdziestu minut! Myślę sobie - jest dobrze! Staram się biec szybko do roweru, zdjęcie pianki wychodzi mi w miarę sprawnie, pakuję ją do worka, żeby nie moczyć butów biegowych. Czuję się dobrze, słońce świeci. Okulary i kask na głowę, rower w rękę i lecę bez skarpet i bez kamizelki. W strefie spędzam 2:30".

ROWER

    Czy miałam jakieś oczekiwania względem roweru? hmm? Niech się zastanowię. Minimum jakie ambicja mi podpowiadała, to to, że powinnam wyciągnąć jakieś 32 km/h. Ostatecznie taką średnią prędkość zrobiłam tu w Malborku w pierwszym sezonie TRI po jedynie 4 miesiącach treningu, na dystansie 1/4, czyli 45 km. Natomiast wiedziałam, że walka z wiatrem bywa nierówna, że warunki mogą być zmienne, że mogę złapać gumę, która również mogła pokrzyżować szyki. A ja zwyczajnie chciałam przeżyć każdą minutę tego debiutu i się nią nacieszyć. W końcu debiutuje się tylko raz. Dzień na rowerze zrobił mi widok wyprzedzającej mnie Ani, późniejszej zwyciężczyni dystansu długiego, która przejeżdżając obok krzyknęła z niedowierzaniem w głosie, Aga? Potwierdziłam szybko, dodałam, że leci i że ogień. Jeszcze chwilę widziałam ją przed sobą, kiedy to wyprzedzała kolejne osoby, a później zniknęła mi z pola widzenia. 

    A więc jadłam i piłam zgodnie z założeniami, no może nieco mniej piłam, bo nie potrzebowałam, a było raczej chłodno. Zaraz na początku zjadłam żel, za kolejne 40 minut baton energetyczny, który mnie trochę zapchał i zakleił w buzi, więc musiałam go dość mocno popić, za kolejne drugiego batona, tu już popijałam każdy niewielki gryz, po dwóch godzinach jazdy wleciał banan, i na koniec jeszcze drugi żel. Pierwszą pętle przejechałam zmieniając się trochę na prowadzeniu z jednym panem, któremu ambicja wyraźnie nie pozwalała zostać z tyłu, no ale ja też nie mogłam jechać za nim, bo nie chciałam się wieźć jak "parówa" a z chwilą gdy mnie wyprzedził zaczynał zwalniać, spowalniając również mnie. Szczęśliwie, dość szybko odpadł. 

Ten moment kiedy wiesz, że do pełni szczęścia brakuje Ci jedynie kasku areo :D fot. Startlist 

    No więc lecimy z czarną (pieszczotliwie o rowerze) ja wyciągnięta do przodu niczym struna, jem sobie, piję, liczę drzewa, obserwuję kolarzy zbitych w grupy i podziwiam tych samotnie rozwijających kosmiczne prędkości, aż nagle widzę, choć nie dowierzam, a jakiś gościu dziwnie wisi na rowerze. Przyznam, że zastanawiałam się jak panowie radzą sobie z tematem sikania na rowerze podczas jazdy? Coś tam na ten temat obiło mi się o uszy, ale tego co ujrzały moje oczy, zwyczajnie się nie spodziewałam. Jedna noga wpięta, druga wypięta, już teraz nie pamiętam czy on stał, czy jednak powoli toczył się w tej niecodziennej pozycji. A więc tak to się robi, sztuka oddawania moczu na rowerze, uśmiecham się pod nosem, ale nie odwracam i nie patrzę co i jak, tak w szczególe. Bo jednak prędkość, rozumiecie. Byli też tacy co bardziej klasycznie umykali za drzewo. Ale ten jeden, zdecydowanie rozmontował system. A dziewczyny? No cóż. Napiszcie mi o swoich patentach, bo na trasie ani tojków, ani krzaków nie widziałam.

     Po 70 km nie mogłam znaleźć sobie miejsca na siodełku. Tym większy podziw dla zawodniczek i zawodników z pełnego dystansu, którzy mieli do przejechania 180 km. 

    Ostatnie kilometry już nieco bardziej wietrzne, a może ja już bardziej zmęczona. W każdym razie, dla utrzymania tempa trzeba było mocniej depnąć w pedały. Tak już na marginesie, muszę przyznać, że trochę zirytowała mnie sytuacja, w której 20 km przed strefą wyprzedził mnie trzy osobowy peleton, gdzie na kole wiozła się dziewczyna. No niestety nie rozciągnęli się po mijance, tylko tak długo jak miałam ich w zasięgu wzroku ciągnęli ją, albo ona nie odpuszczała koła. Sędziów przejeżdżających na trasie nie widziałam. Dalszy komentarz zbędny. 

    Etap kończę z czasem 2:42:15 co jest 10 czasem tego dnia wśród kobiet (a mogł być 9), co mimo wszystko, bardzo mnie satysfakcjonuje. Wszystko poniżej trzech godzin, dziś było tylko bonusem.

    Bez przygód wyskakuję z butów i biegnę do strefy, gdzie spędzam 2:35". Starannie naciągam skarpetki, wkładam buty i pakuję cztery żele do kieszonek. Pasek zapinam już w biegu. Człowiek się na patrzy triathlonów na youtubie, to później z automatu działa, niczym PRO w tej strefie po omacku się odnajduje. 

BIEG

    Najbardziej przeze mnie wyczekiwany, budzący jednocześnie wiele niepokoju, etap biegowy prowadzący do finału tych wyjątkowych dla mnie zawodów. Jednocześnie rozstrzygający, zorganizowany konkurs na typowanie wyników mojego debiutu na dystansie 1/2 ajrona.


Jak widać radocha po pachy. fot. źródło własne

    Pomimo aktywności trwającej już prawie 3,5 godziny, nie czuję nawarstwiającego się zmęczenia. Powoli jednak rozglądam się za tojkiem. Mam czas się rozpędzić podczas 3 pętli po 7 km każda, więc bezwględnie postanawiam skorzystać z tego przywileju i opróżnić pęcherz zanim jeszcze wyścig z czasem na dobre się zacznie. Trochę się zamotałam co w tym tojku zrobić najpierw, czy zdjąć górę stroju, czy może najpierw wyjąć żele z kieszonki, żeby nie wpadły do środka, gdzie odłożyć numer startowy? Kosztowało mnie to pewnie kilka dodatkowych sekund, ale jakoś się tam zorganizowałam i szczęśliwa wybiegłam na trasę. Pierwsze kilometry mijają, a ja czuje się lekko jak nigdy. Wprawdzie nie rozwijam kosmicznych prędkości i mocno się powstrzymuję, żeby się nie spalić za szybko, ale noga, na miarę moich możliwości, podaje aż miło. Uśmiecham się, pozdrawiam dopingujących mnie ludzi, sama dopinguje znajomych na trasie. Jest fajnie, żeby nie powiedzieć doskonale, bo ta myśl towarzyszy mi do samego końca etapu biegowego. Wprawdzie wyprzedziły mnie trzy dziewczyny, ale nie wpłynęło to na moje samopoczucie. Tego dnia, po prostu robiłam swoje. Na trzeciej, ostatniej pętli gdzieś w okolicach 16 kilometra zegarek pokazał, że od 4 godzin i 56 minut wykonuję aktywność sportową. Zostało 5 kilometrów do mety. Zaczęła się szybka kalkulacja, rachunek zysków i strat. Obliczyłam, że mogę złamać 5 godzin 20 minut. No, ale wymagałoby to ode mnie wejścia na obroty 4'30/km (tyle biegam 5 km) co w tych warunkach terenu mogłoby mnie rozłożyć już po 2 kilometrach. Zaczęłam również odczuwać delikatny, ale nasilający się ból w biodrze. Tak więc, mimo, że ta wiadomość, dała mi drugi oddech to postanowiłam, zachować chłodną głowę do końca i robić swoje, ewentualnie przyspieszyć na finiszu. 


Takie tam hasanie po fosie u podnóża zamku Krzyżackiego w Malborku. fot.Startlist

Jestem w połowie z żelaza! fot. źródło własne

    Półmaraton pobiegłam w czasie 1:58:06 jako 13 kobieta tego dnia, a na mecie zameldowałam się z czasem 5:24:37 co dało mi 11 czas open wśród kobiet i 2 miejsce w kategorii wiekowej.

Drugie miejsce w K35, nawet o tym nie śniłam. fot. Startlist

Medal i statuetka na tle Zamku Krzyżackiego w Malborku fot. źródło własne


    Byłam tak oszołomiona wynikiem, że w pierwszej chwili nie mogłam się za tą metą odnaleźć. Nerwowo szukałam Rafała, bo potrzebowałam gdzieś przelać emocje. Idąc do strefy finiszera spotkałam Agatę, która skończyła swój wyścig minutę przede mną, a która wytypowała w konkursie mój wynik myląc się jedynie o 56". Miło było się z nią uściskać i przekazać choć część, buzujących we mnie emocji, które po prostu musiały znaleźć upust. 
    Wynik myślę, nie tylko zaskoczył mnie, ale również wiele osób, które mnie obserwują na Instagramie i typowały wyniki. Oczywiście, było kilka optymistycznych typów, jeden nawet z czasem 5 godzin i 17 minut, większość jednak oscylowała bliżej 6 godzin, a tu taka miła niespodzianka.

Dane z zegarka. fot. źródło własne

PODSUMOWANIE

    Fantastycznie było spotkać na starcie, podczas wyścigu i wreszcie w roli kibiców tyle znajomych już twarzy. I tych nieznajomych również, którzy dzielili ze mną uśmiech i krzyczeli dawaj dziewczyno, świetnie Ci idzie. To tak dużo dla mnie i chyba każdego zawodnika znaczy i bez dwóch zdań uskrzydla na trasie.

    Zapamiętam ten debiut na długo, jeżeli nie na całe życie. Ania Tomica, moja trenerka zrobiła super robotę i choć początek sezonu nie wyglądał optymistycznie to forma na Malbork było tip top. A wszystko w zdrowiu i z uśmiechem na twarzy, tak jak jednorożce lubią najbardziej.👌 Regeneracja po zawodach, mega szybka. Czułam odrobinę nogi w nocy, ale trwało to dosłownie jeden wieczór. Myślę, że duża zasługa, oprócz spersonalizowanego programu treningowego, leży po stronie zbilansowanej diety, którą dostarczał mi Mateusz z Cezis, a którą starałam się skrupulatnie przygotowywać. No i spokojna głowa podczas ostatnich tygodni przygotowań wśród warmińskiej przyrody, gdzie dzieci były zaopiekowane, nikt niczego ode mnie nie chciał i mogłam się realizować sportowo. Tu należą się podziękowania mojemu mężowi Rafałowi, bez którego wsparcia te całe triathlony nie byłyby możliwe, a już na pewno nie miałabym takiej pięknej i szybkiej maszyny, z którą planuję się jeszcze przez chwile nie rozstawać. Moim rodzicom za udostępnienie bazy wypadowej w Polsce, opiekę nad wnukami i cierpliwość. A także teściowej, która zaopiekowała się maluchami podczas naszego wyjazdu do Malborka.

Podziękowania składam również Magdzie z Runo Design, za przygotwanie wzorów moich nowych strojów startowych i nadzór nad ich produkcją. Fajnie spotkać ludzi, których kreatywność i umiejętności są wstanie sprostać mojej nieco szalonej wizji. Dziękuję!

fot. źródło własne
CASTLE TRIATHLON MALBORK

    Zawody w Malborku, o czym już pisałam w poprzednich wpisach, absolutny sztos jeżeli chodzi o trasę, jej wymierzenie i rycerski klimat, którego nie doświadczycie nigdzie indziej. Jedyny szkopuł, że często wiszą nad nim czarne chmury, a pogoda, nie wiedząc czemu, na te kilka pierwszych dni września, totalnie wariuje. Za to nic lepiej nie rzeźbi charakteru jak trudności i tego będę się trzymała. 

Czy zadebiutuje w Malborku na pełnym dystansie, walcząc jednocześnie o Mistrzostwo Polski w kolejnych latach? To pytanie, póki co pozostanie otwarte. 

Na sportowe podsumowanie roku, oraz plany na przyszłość jeszcze przyjdzie czas. Teraz chwila dla rodziny, nadrabiamy zaległości, przeorganizowujemy się na nowo w Luksemburgu i Licze na to, że już w październiku ze spokojną głową wrócę do regularnych treningów.

Dziękuję, że towarzyszycie mi w tej drodze. Bo dzielić z Wami emocje jakie temu towarzyszą, to czysta przyjemność i ogromne wyróżnienie.


Pozdrawiam

Aga

@projekt_tri






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wasze komentarze są dla mnie cennym źródłem informacji do tego, aby blog mógł się rozwijać. Będą też stanowiły inspirację do kolejnych wpisów. Dziękuję!
Aga

Copyright © Aga projektTRI , Blogger